Pół miliona ton broni na dnie Bałtyku. „Mechanizmy, które mogą prowadzić do katastrofy, istnieją”

Bojowe środki trujące na dnie Bałtyku leżą od kilkudziesięciu lat, ale dopiero relatywnie niedawno zaczęliśmy myśleć o tym, że mogą stanowić ryzyko. Broń się rozszczelnia, a zagrożenie stanowić może także ta konwencjonalna. – Tak naprawdę nie wiemy, ile tej broni dokładnie jest i gdzie – mówi prof. Jacek Bełdowski z Instytutu Oceanologii PAN, który temat bada od lat.

Kilkadziesiąt ton broni chemicznej i kilkaset ton konwencjonalnej – na dnie Bałtyku od lat tyka bomba. Nie wiadomo, czy wybuchnie, ale też trudno ryzykować nadzieją, że okaże się niewypałem. Jak na razie nie tylko nie mamy sposobu, by się jej pozbyć, ale nawet nie wiemy dokładnie, gdzie się znajduje.

Iperyt, arsen i trotyl na dnie Bałtyku

Skąd w ogóle amunicja chemiczna się tam wzięła? Po tym, jak zapadła decyzja o demilitaryzacji Niemiec, należącą do nich broń chemiczną przejęły europejskie państwa alianckie. Postanowiły uporać się z problemem, usuwając go sprzed oczu – i umieszczając na dnie morza. Ta decyzja dziś może wydawać się nieprzemyślana, ale wtedy alternatywą było po prostu zniszczenie takiej broni na powietrzu – niebezpieczne i oczywiście toksyczne dla środowiska i ludzi. To bojowe środki trujące, głównie iperyt oraz związki arsenu. Poza bronią chemiczną na dnie Bałtyku leży też broń konwencjonalna, która została tam zrzucona z powietrza, zatopiona razem ze statkami czy też wystrzelona lub rozstawiona (miny) w ramach działań wojennych.

– Tak naprawdę nie wiemy, ile tej broni dokładnie jest i gdzie. Obszary należące do Polski nie zostały zmapowane. Możemy szacować na podstawie dokumentów, które zostały przesłane do Komisji Helsińskiej w 1993 roku lub znajdują się w dyspozycji biura hydrograficznego marynarki wojennej. Na całym Bałtyku jest zresztą dość podobnie – mówi dr hab. Jacek Bełdowski, prof. Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk, który jest koordynatorem międzynarodowego projektu DAIMON i od wielu lat prowadzi badania nad bronią w morzu.

Wiemy, że broni chemicznej wypuszczono i zatopiono mniej więcej 38 tys. ton, z czego około 2 tys. ton na Głębi Gotlandzkiej i 36 tys. ton na Głębi Bornholmskiej. Natomiast jeżeli chodzi o resztę Bałtyku, to nikt nie robił takiej dokładnej inwentaryzacji. Samych min morskich jest około 120 tys. sztuk i to jest też szacowane na podstawie dokumentów marynarek wojennych. Ostrożne szacunki mówią o mniej więcej pół miliona ton różnej amunicji na Bałtyku, przy czym jest to głównie broń konwencjonalna

– ocenia ekspert.

Mapa zatopionej amunicji na Bałtyku. Źródło: Komisja Europejska/ https://webgate.ec.europa.eu/maritimeforum/en/node/4293

Jak okazało się po latach, zatopienie amunicji w morzu nie gwarantuje bezpieczeństwa. Broń się rozszczelnia i uwalnia toksyczne środki do wody. Na razie, na szczęście, skażenie nie występuje na wielką skalę, natomiast mamy na nie dowody. Także dzięki badaniom ryb, w tkankach których znaleziono niewielkie ilości związków chemicznych pochodzących z amunicji – nie zagrażające ludziom, ale też nie zawsze obojętne dla samych ryb. Niebezpieczna jest mnie tylko broń chemiczna. Jak wyjaśnia prof. Bełdowski, ta konwencjonalna zawierała trotyl, który przekształca się do substancji rakotwórczych. Na obszarach, gdzie takiej broni składowano dużo, naukowcy stwierdzali, że nowotwory u ryb występują tam nawet kilkaset razy częściej niż w innych miejscach. Czy powinniśmy się bać?

Wygląda na to, że obecnie morze sobie z tym jeszcze radzi, ale nie wiemy, jak sytuacja będzie się dalej rozwijać, czy ten wyciek w skali całego akwenu będzie tak duży, że Bałtyk nie będzie w stanie się z tym już uporać. Wiemy, że te mechanizmy, które mogą prowadzić do katastrofy, istnieją, ale czy wyciek będzie maleć, czy też najgorsze jeszcze przed nami – nie możemy stwierdzić

– mówi prof. IO PAN.

Makabryczne zdjęcia ryb z Zatoki Puckiej. To przez zanieczyszczenia?

Trudno takie ryzyko zignorować, zwłaszcza, że czas mija, pojemniki i osłony korodują, a my ciągle nie wiemy, jak tę broń w bezpieczny dla środowiska sposób zneutralizować. Odpowiednie technologie wprawdzie istnieją i były już stosowane – na przykład w Japonii – ale nikt nie sprawdzał ich na Bałtyku, gdzie wyzwania są zupełnie inne. – Jak na razie jesteśmy, jako społeczność państw położonych nad Bałtykiem, na etapie łatania dziur w wiedzy i kategoryzacji ryzyka – zauważa prof. Bełdowski.

Koniec ciszy na morzu? Co się dzieje w sprawie amunicji

Na poziomie konkretnych decyzji politycznych w sprawie niewiele się dzieje, choć nie jest to problem nieznany. Pojawiają się czasem wstępne deklaracje i inicjatywy. Jedną z nich jest wniosek stworzenia specjalnego funduszu, który pojawił się w ramach Konferencji Parlamentarnej Morza Bałtyckiego. W plan działań Komisji Helsińskiej (HELCOM, czyli Komisja Ochrony Środowiska Morskiego Bałtyku) wpisano kontynuację badań dotyczących zatopionych niebezpiecznych obiektów oraz wstępne kroki prowadzące do przygotowania technologii ich wydobycia. W Polsce inwentaryzacja w Głębi Gdańskiej i Rynnie Słupskiej została wpisana do Krajowego Planu Odbudowy. W połowie marca pojawił się apel europosłów do Komisji Europejskiej w tej sprawie, którego pomysłodawczynią była Anna Fotyga.

„Wyrażamy głębokie zaniepokojenie zagrożeniem, które wciąż stanowi broń chemiczna i konwencjonalna, zatopione w Bałtyku po II wojnie światowej. To jedna z głównych przyczyn zanieczyszczeń Bałtyku, zarazem jedna z najbardziej niebezpiecznych, gdyż efekty korozji i wycieków wykraczają poza granice jednego państwa, zagrażają zdrowiu i bezpieczeństwu, niosąc za sobą konsekwencje gospodarcze, społeczne, zdrowotne i środowiskowe” – napisali posłowie do Parlamentu Europejskiego. Apel podpisało 39 osób reprezentujących sześć grup politycznych, z Polski nie tylko ci kojarzeni z prawą stroną sceny politycznej, z Europejskiej Partii Konserwatystów i Reformatorów (ECR), ale także Magdalena Adamowicz i Adam Jarubas z Europejskiej Partii Ludowej (EPP).

Apelują też samorządowcy. W grudniu 2020 r. przedstawiciele Obszaru Metropolitalnego Gdańsk-Gdynia-Sopot oraz Związku Miast i Gmin Morskich skierowali do Mateusza Morawieckiego list, chcąc podjęcia pilnych działań w tej sprawie. „Do tej pory, a minęło już 75 lat od zakończenia II wojny światowej, nie została przeprowadzona dokładna inwentaryzacja polskiego dna morskiego – nie rozpoznano dokładnej liczby, miejsc, stanu oraz rodzaju materiałów niebezpiecznych. Nie przeciwdziałano zlokalizowanym zagrożeniom powodowanym przez wraki z paliwem i bronią chemiczną” – mówił, cytowany w piśmie Jacek Karnowski, prezydent Sopotu.

Samorządowcy powoływali się na raport Najwyższej Izby Kontroli z połowy ubiegłego roku o „tykających bombach na dnie Bałtyku”. Izba w krytyczny sposób odnosiła się do działań – a raczej ich braku – ze strony administracji morskiej i ochrony środowiska w sprawie wraków z paliwem oraz broni chemicznej. „W rejonie Głębi Gdańskiej może spoczywać na dnie co najmniej kilkadziesiąt ton amunicji i bojowych środków trujących (BŚT), w tym jeden z najgroźniejszych iperyt siarkowy. Od wojny już kilkakrotnie doszło do poparzenia nim rybaków i plażowiczów” – pisała NIK w raporcie, oceniając negatywnie ówczesnego ministra gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej (był nim Marek Gróbarczyk, jego stary resort został wchłonięty przez Ministerstwo Infrastruktury, któremu teraz szefuje) oraz ministra środowiska (aktualnie klimatu).

„Tykające bomby” na dnie Bałtyku. NIK ostrzega przed katastrofą

Bałtyk źródło: NIK

Minister Gróbarczyk wcześniej, w 2019 roku, po tym, jak NIK zapowiedziała kontrolę, oceniał ją jako „działanie polityczne i nieuzasadnione wzbudzanie paniki”, podkreślając, że sprawą zajmuje się Urząd Morski w Gdyni. Po opublikowaniu wyników kontroli postanowił jednak powołać międzyresortowy zespół, który miał zająć się oceną, jakie ryzyko skażenia niosą zatopione wraki i broń. Tyle że w wyniku ogłoszonej 30 września ubiegłego roku rekonstrukcji rządu, Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej przestało istnieć.

Temat poruszany był m.in. na posiedzeniu sejmowej Komisji Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej w lutym tego roku. „Niestety pomimo wielu lat współpracy na różnych forach międzynarodowych nie zostały opracowane formalne rekomendacje dla państw regionu Morza Bałtyckiego” – mówił podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury Grzegorz Witkowski. Dodawał, że obecnie „nie da się więc przewidzieć, jakie skutki ekologiczne i gospodarcze może mieć uwolnienie się materiałów niebezpiecznych dla środowiska morskiego”, zauważał też jeszcze jeden problem: „brak jest jednoznacznie przypisanej odpowiedzialności konkretnego organu administracji publicznej, który powinien być podmiotem wiodącym przy realizacji działań”. I to może być jeden z ważniejszych powodów braku decyzyjności w tej sprawie.

Badania polskich naukowców

Na razie wyraźne działania w tej sprawie widać przede wszystkim po stronie naukowej. Zaczęły się jeszcze w latach 90., pierwsze badania prowadziły Niemcy i Rosja, w 2004 roku ruszył pierwszy większy program w Głębi Bornholmskiej, dzięki któremu dowiedzieliśmy się, że broń chemiczna się rozszczelnia i toksyczne związki przedostają się do wody. Polacy badania w ramach współpracy międzynarodowej rozpoczęli w 2011 roku. Obecnie biorą udział w drugim etapie projektu DAIMON. Jego celem jest, jak wyjaśnia koordynator Jacek Bełdowski, stworzenie systemu wspierania decyzji, opartego na wynikach badań.

Chodzi o to, by podpowiadać decydentom politycznym, którym obiektem zatopionym w morzu trzeba się szybko zająć. Bo wydobycie i zneutralizowanie wszystkich sztuk broni i zatopionych okrętów jest niewykonalne z powodu niewyobrażalnie wysokich kosztów. Szacuje się, że zagrożenie może stanowić około 10 proc. z nich, ale to zagrożenie może być istotne. Z przetestowanych w ramach projektu modeli wynika, że jednostka takiej broni w przypadku na przykład rozszczelnienia może wpływać na otoczenie w promieniu nawet 15 km.

Jest szansa, że tak potrzebna technologia wydobycia broni w końcu zostanie opracowana. Polska firma Grupa Geofusion dwa lata temu dostała dofinansowanie z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju na budowę systemu poszukiwania, podejmowania i utylizacji broni chemicznej. Umowa z NCBiR opiewa na 38 mln zł. Geofusion, której IO PAN doradzał, ma być według słów prof. Jacka Bełdowskiego na etapie tworzenia prototypu.

Jeśli nie obawy o skażenie środowiska, to zagrożenie ważnych inwestycji powinny być przesłanką do zajęcia się problemem na poważnie. Na dnie Bałtyku układane są gazociągi (i planowane kolejne), chcemy stawiać morskie farmy wiatrowe. Zalegająca na dnie broń może tym planom zaszkodzić.

Oczywiście, że to jest ryzyko, które zwiększa koszty i może stanowić zagrożenie dla tych inwestycji, opóźnić je lub nawet zupełnie utrącić. Rejon Ławicy Słupskiej, gdzie są planowane farmy wiatrowe, leży w pobliżu tras, którymi pływały konwoje transportujące broń chemiczną na Głębię Gotlandzką. Jest możliwość, że pojedyncze sztuki mogą tam leżeć

– zauważa prof. Bełdowski.

Zobacz wideo Nord Stream 2. Gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze? Nie zawsze. „To pułapka” [OKO NA ŚWIAT]

Broń z czasów II wojny światowej to część szerszego problemu, którym prof. Bełdowski w swojej Pracowni Współczesnych Zagrożeń Morza. Poza amunicją do Bałtyku trafiły też inne zanieczyszczenia, metale ciężki i śladowe czy zanieczyszczenia organiczne takie jak pestycydy. – To wszystko już jest w morzu, w osadach dennych i to wciąż w ich górnej warstwie, bo osady w Bałtyku przyrastają bardzo wolno, 1,5-2 mm na rok. Procesy, które zachodzą na dnie, mogę prowadzić do uwolnienia zanieczyszczeń z powrotem do wody. To powolny proces, ale się dzieje. Do tego mamy zmiany klimatu, przeżyźnienie Bałtyku, więcej materii organicznej trafia do osadów i tworzą się obszary o obniżonej zawartości tlenu. Mamy też więcej sztormów, które mieszają wodę głębiej i zmieniają mapy obszarów beztlenowych. Częstsze powodzie na Wiśle transportować mogą dużą ilość zanieczyszczeń w krótkim okresie. Odradzają się łąki wodne, co z jednej strony cieszy, a z drugiej powoduje, że glony wyciągają stare zanieczyszczenia, a w czasie sztormów trafiają na plaże, grożąc kumulacją tych zanieczyszczeń w strefie brzegowej. To zagrożenie, z którym się trzeba mierzyć, bo trudno go uniknąć – podkreśla ekspert.

 

To top